Po pierwsze, unikać miejsc występowania kleszczy. Wbrew obiegowej opinii, nie „skaczą” one z drzew. Są przyczepione do traw i niskich gałęzi, gdzie czekają, wyciągając swoje łapki, by złapać za przechodzące zwierzę, nogawkę czy rękaw. Ostatnio jest ich prawdziwa plaga, zdarzało mi się ponad 50 zdejmować z nogawek w czasie jednego grzybobrania!
Boreliozy nie przenoszą komary, meszki, końskie muchy czy strzyżaki sarnie (takie latające jakby pajączki, które uwielbiają włazić pod ubrania, we włosy i gryzą). Chociaż mają je niekiedy w jelitach, to nie wstrzykują ich zawartości pod skórę ofiary.
Po drugie, jeśli kleszcz już się wgryzie, złapać go możliwie blisko skóry pęsetą i zdecydowanie pociągnąć (ja zawsze łapię palcami i za każdym razem wychodzi bez problemów, wyjąłem już z siebie chyba kilkaset i nigdy nie urwałem żadnemu głowy ani nie miałem innych komplikacji). NIE polewać spirytusem, NIE smarować tłuszczem. To powoduje zwielokrotnienie szansy zakażenia, jako że kleszcz zwymiotuje treść żołądkową razem z bakteriami prosto pod naszą skórę. Jeśli urwiemy główkę, do lekarza. Jest bardzo prawdopodobne, że taka urwana główka spowoduje dodatkową infekcję i zaczerwienienie, nie mające nic wspólnego z boreliozą.
Obecnie coraz częściej mówi się o tym, że prawidłowym postępowaniem jest zabicie kleszcza i zamrożenie go, pozwalając mu samemu wypaść, ale tego typu zabieg może być wykonany tylko w gabinecie lekarskim.
W zasadzie kleszcza powinien usuwać lekarz czy pielęgniarka, ale po pierwsze, liczy się CZAS, kilka godzin opóźnienia może decydować o tym, czy kleszcz zdąży przekazać nam bakterie, po drugie, w znakomitej większości przypadków jest to tak banalne, że szkoda obciążać nasz i tak ledwo zipiący system. Sugerowałby, żeby do gabinetu udawać się w przypadku, gdy kleszcz wbił się naprawdę głęboko.
Oglądać się dokładnie po spacerze w lesie czy na łące. Kleszcz usunięty wcześniej praktycznie nie ma szansy zakażenia człowieka, im dłużej przebywa w skórze tym szansa wyższa. Najczęściej kleszcze można złapać tuż nad skarpetkami, jak schodzą ze spodni, albo jak schodzą z rękawów i wędrują po nadgarstku.
Jeśli już się wgryzł, nie panikujmy! To tylko kleszcz, tysiące ludzi ma czasem i dziesiątki kleszczy i nigdy nie choruje. Wyjmujemy go i czekamy, czy wyskoczy rumień, jak nie, to wszystko OK. Jak wyskoczy, to mamy szczęście w nieszczęściu, złapaliśmy bakterię, ale też złapaliśmy chorobę za rękę w momencie gdy najłatwiej ją wyleczyć.
Na niektórych stronkach i forach wmawia się ludziom, że małe zaczerwienienie wielkości jednogroszówki to na pewno rumień. To są zwykłe kłamstwa, taki drobny stan zapalny to typowa reakcja uczuleniowa bądź efekt podrażnienia, ma to niemal każdy. Prawdziwy rumień wędrujący to czerwona plama większa od pięciozłotówki, najczęściej z białym polem pośrodku i nie schodząca przez ponad tydzień.
Słówko o rumieniu. Nie wszystkie zmiany typu „tarcza strzelecka” to rumień boreliozowy. Identycznie może wyglądać silna reakcja alergiczna na ślinę komara, znikająca po kilkunastu godzinach, bardzo podobnie infekcja grzybicza, która różni się niekiedy tylko tym, że skóra delikatnie się łuszczy. Jeśli nie ma objawów, na pewno nie było kleszcza, a pojawił się nietypowy rumień, warto zastanowić się, czy nie jest spowodowany czymś innym.
Jeśli mamy objawy grypopodobne, które nie ustępują przez wiele dni, nawet bez rumienia, robimy test western blot IgM, ewentualnie po pewnym czasie IgM + IgG. Jeśli objawy są silne i nie mijają, można podejrzewać że to borelioza nawet, jeśli test wypadł negatywnie (ot, polskie testy…).
Jeśli koniecznie chcemy zrobić test po ugryzieniu, chociaż nie mamy objawów, droga wolna. Ja bym nie robił (gdybym chciał, przynajmniej 10 000 zł wydałbym już na testy), ale ktoś może mieć inne zdanie na ten temat. Jak ktoś chce, może ładować antybiotyki po każdym kleszczu, lekarze często przepisują, ale to trochę tak, jakby robić sobie terapię antybiotykami bo ktoś kaszlnął na nas na ulicy i może właśnie zaraził gruźlicą.
Według mnie nie ma to sensu. Ryzyko złapania boreliozy jest tak niskie w stosunku do ryzyka powikłań po antybiotyku, że na 1 osobę której takie postępowanie pomoże przypadałoby dosłownie tysiące, którym zaszkodzi. Co roku łapię sporo kleszczy, gdybym po każdym brał leki, byłbym teraz zapewne wrakiem człowieka. Statystyka mówi, że ileś osób pożałuje tego, że nie brały antybiotyków po każdym kleszczu, zapewne takie coś pozwoliłoby im uchronić się przed chorobą. Ale ta sama statystyka dowodzi, że znacznie więcej osób będzie przeklinać dzień, w którym zażyło niepotrzebne lekarstwa i miało poważne skutki uboczne.
Jeśli ktoś ma aż taką paranoję, że chce rozważyć antybiotyk, ale równocześnie taki brak jakiejkolwiek paranoi, że nie boi się powikłań po tym antybiotyku, to sugerowałbym stosowanie go, gdy kleszcz był wbity powyżej 24, a najlepiej powyżej 36 godzin.
Polecam naprawdę cudowny preparat, permetrynę. Za grosze można to kupić w hipermarketach, sklepach ogrodniczych czy na allegro. Należy spryskać tym nogawki, rękawy a także okolice pasa, czyli wszystkie te miejsca, gdzie kleszcz z ubrania może wejść na skórę. Ja dodatkowo psikam sobie włosy, chociaż nie jest to zalecane. Odkąd jej używam, nie miałem ani jednego kleszcza, wcześniej zdarzało się dosłownie kilkadziesiąt po jednym grzybobraniu. Wystarczy użyć raz na kilka tygodni, ewentualnie po każdym praniu. U mnie wystarczające było stężenie 0,5%, preparat mam w zwykłym zraszaczu do kwiatków.
Permetrynę, wbrew temu, co niekiedy ludzie wypisują w internecie, MOŻNA używać w domu, w którym jest kot. Jest dla tych zwierząt toksyczna, ale dopiero oblanie kota stężonym preparatem go zabije. W handlu są takie właśnie preparaty dla psów, stąd ostrzeżenie o toksyczności dla kotów, ale spryskanie ubrań będzie dla zwierzaka całkowicie bezpieczne, nawet jeśli potem się na tych ubraniach położy (byle nie na mokrych zaraz po pryskaniu dużym stężeniem).